Wpisy archiwalne w kategorii
Rumunia 2014
Dystans całkowity: | 1670.89 km (w terenie 32.00 km; 1.92%) |
Czas w ruchu: | 88:17 |
Średnia prędkość: | 18.93 km/h |
Maksymalna prędkość: | 65.00 km/h |
Suma podjazdów: | 10160 m |
Suma kalorii: | 46700 kcal |
Liczba aktywności: | 14 |
Średnio na aktywność: | 119.35 km i 6h 18m |
Więcej statystyk |
Dystans98.86 km Czas04:56 Vśrednia20.04 km/h VMAX43.00 km/h Podjazdy300 m
Kalorie 2000 kcal Temp.15.0 °C
Dzień 14. Bukareszt i Lwów i do Polski.
Ten dzień rozpoczęliśmy bardzo wcześnie, bo o 4. O 5:30 byliśmy już na dworcu i szukaliśmy naszego pociągu. Gdy się znalazł, okazało się, że jedzie z Moskwy, nie wróżyło to niczego dobrego. Na wstępie, "opiekunka" naszego wagonu stwierdza, że z rowerami absolutnie nie pojedziemy i są zaskoczeni, że Polacy nie rozumieją po rosyjsku- nadal żyją w swoim świecie. Gdy zaproponowaliśmy łapówkę za przewóz rowerów, nagle zdanie zmieniła, ale rowery muszą być rozkręcone. Poszło sprawnie, a dla Radzia znalazłem schowek pod sufitem. Gościu, który w sumie nie wiadomo kim był, pomógł chłopakom z rowerami i przywiązali je w przedsionku do zamkniętych drzwi.
Udało się, jeszcze tylko schować bagaże i można słać łóżka. W przedziale mieliśmy spoko Białorusina, z którym trochę pogadaliśmy. Podróż wyglądała jakbym był chory: jeść, spać, jeść, spać, jeść, spać. Na granicy z Ukrainą kontrola miłych i ładnych Pań z ukraińskiej straży granicznej. Ponad 3 godziny postoju- zmiana kół w wagonach, coś niesamowitego :D Z szerokich torów trzeba wjechać na tory europejskie. Jedziemy dalej- przed północą meldujemy się w Lwowie. Jazda nocą po Ukrainie- pora na sport ekstremalny. Na jednych ze świateł zagapiliśmy się i wjechaliśmy wszyscy w pierwszego. Obok stał radiowóz- padło pytanie" Jak wy jeździcie?" Zwaliliśmy winę na zmęczenie- faktycznie, po wyprawie i 18 h w pociągu, wypoczęci nie byliśmy. Nagle pojawia się zgraja rowerzystów- o północy zaczęli obchody Ich święta. Wbijamy między nich i wygląda to co najmniej dziwnie. Rozmawiamy ze spotkaną Polką i jest w szoku, że tyle przejechaliśmy. Rozdzielamy się i jedziemy dalej- kierowcy bardzo fajnie się zachowują i jest dobrze. Jedynie Polak miał jakiś problem. Na zjeździe wpadamy w taką dziurę, że prawie spadłem z roweru. Jakieś 30 km przed granicą zaczyna padać, dramat. Jadę strasznie wkurzony. Dojeżdżamy do wypadku- dwa samochody na polskich blachach i jeden miejscowy zatrzymały się na gigantycznym jeleniu- słabo to wyglądało. Ciekawostka- wszystkie radiowozy jakie widzieliśmy, to nowe Priusy. Nareszcie granica- przemoczeni, zziębnięci, a polskie służby przeszukują nas jakbyśmy wwozili cholera wie co. Wkurw jeszcze większy. Jest i Przemyśl- na dworcu myślałem, że zamarznę. Jeden pociąg o 5:32- Grzechu jedzie do Lublina. 4 minuty później pociąg do Rzeszowa. Czekamy dość długo, więc podczepia się do Nas koleś z Rzeszowa. Gada i gada, ledwo mogę go słuchać. Pociąg- szaleństwo. Nowiusieńki skład na wypasie- rowerki podróżują na wieszakach. Po ponad 2 godzinach wita nas mój Rzeszów. Dalej pada i jest zimno. Od końca wyprawy dzieli nas ok. 3 km. Jest i domek, nadszedł więc czas na pożegnanie i powrót do codzienności. Wyjazd mocno udany, Towarzystwo wyborne, ale Rumunię już chyba przedawkowałem. Miałem już dość kierowców, psów, rozkładających się zwłok tychże i tych dramatycznych dróg. Cieszę się, że zaliczyłem Transfogarską, być może już nigdy tam nie wrócę, a wspomnienia pozostaną. Od ostatniej wizyty 2 lata temu, ceny mocno poszły do góry i jest drożej jak w Polsce. Tym razem nie miałem żadnej obcej waluty, no może 20 ojro na Słowację. Wypłaty w bankomatach i płatności kartą kosztowały mnie 20 zł, czyli tyle co nic. Sporo wyniósł nas pociąg, ale tutaj nie mieliśmy za dużego wyboru- trudno, raz w życiu mogę się przejechać ruskim pociągiem, jak na swoje lata, to był w nienagannym stanie. Dzięki Chłopaki za wspólne kręcenie, bez Was wyjazd byłby, no właśnie, nie byłby taki zajebisty.
Garmin zmienił sobie czas i podzielił ślad. Przed granicą padły baterie, ale już nie miałem ochoty na ich zmianę, bo nie miałem pojęcia, gdzie mam zapas.
Schował się.
Będziemy wysiadać.
Polskie luksusy.
Udało się, jeszcze tylko schować bagaże i można słać łóżka. W przedziale mieliśmy spoko Białorusina, z którym trochę pogadaliśmy. Podróż wyglądała jakbym był chory: jeść, spać, jeść, spać, jeść, spać. Na granicy z Ukrainą kontrola miłych i ładnych Pań z ukraińskiej straży granicznej. Ponad 3 godziny postoju- zmiana kół w wagonach, coś niesamowitego :D Z szerokich torów trzeba wjechać na tory europejskie. Jedziemy dalej- przed północą meldujemy się w Lwowie. Jazda nocą po Ukrainie- pora na sport ekstremalny. Na jednych ze świateł zagapiliśmy się i wjechaliśmy wszyscy w pierwszego. Obok stał radiowóz- padło pytanie" Jak wy jeździcie?" Zwaliliśmy winę na zmęczenie- faktycznie, po wyprawie i 18 h w pociągu, wypoczęci nie byliśmy. Nagle pojawia się zgraja rowerzystów- o północy zaczęli obchody Ich święta. Wbijamy między nich i wygląda to co najmniej dziwnie. Rozmawiamy ze spotkaną Polką i jest w szoku, że tyle przejechaliśmy. Rozdzielamy się i jedziemy dalej- kierowcy bardzo fajnie się zachowują i jest dobrze. Jedynie Polak miał jakiś problem. Na zjeździe wpadamy w taką dziurę, że prawie spadłem z roweru. Jakieś 30 km przed granicą zaczyna padać, dramat. Jadę strasznie wkurzony. Dojeżdżamy do wypadku- dwa samochody na polskich blachach i jeden miejscowy zatrzymały się na gigantycznym jeleniu- słabo to wyglądało. Ciekawostka- wszystkie radiowozy jakie widzieliśmy, to nowe Priusy. Nareszcie granica- przemoczeni, zziębnięci, a polskie służby przeszukują nas jakbyśmy wwozili cholera wie co. Wkurw jeszcze większy. Jest i Przemyśl- na dworcu myślałem, że zamarznę. Jeden pociąg o 5:32- Grzechu jedzie do Lublina. 4 minuty później pociąg do Rzeszowa. Czekamy dość długo, więc podczepia się do Nas koleś z Rzeszowa. Gada i gada, ledwo mogę go słuchać. Pociąg- szaleństwo. Nowiusieńki skład na wypasie- rowerki podróżują na wieszakach. Po ponad 2 godzinach wita nas mój Rzeszów. Dalej pada i jest zimno. Od końca wyprawy dzieli nas ok. 3 km. Jest i domek, nadszedł więc czas na pożegnanie i powrót do codzienności. Wyjazd mocno udany, Towarzystwo wyborne, ale Rumunię już chyba przedawkowałem. Miałem już dość kierowców, psów, rozkładających się zwłok tychże i tych dramatycznych dróg. Cieszę się, że zaliczyłem Transfogarską, być może już nigdy tam nie wrócę, a wspomnienia pozostaną. Od ostatniej wizyty 2 lata temu, ceny mocno poszły do góry i jest drożej jak w Polsce. Tym razem nie miałem żadnej obcej waluty, no może 20 ojro na Słowację. Wypłaty w bankomatach i płatności kartą kosztowały mnie 20 zł, czyli tyle co nic. Sporo wyniósł nas pociąg, ale tutaj nie mieliśmy za dużego wyboru- trudno, raz w życiu mogę się przejechać ruskim pociągiem, jak na swoje lata, to był w nienagannym stanie. Dzięki Chłopaki za wspólne kręcenie, bez Was wyjazd byłby, no właśnie, nie byłby taki zajebisty.
Garmin zmienił sobie czas i podzielił ślad. Przed granicą padły baterie, ale już nie miałem ochoty na ich zmianę, bo nie miałem pojęcia, gdzie mam zapas.
Schował się.
Będziemy wysiadać.
Polskie luksusy.
Dystans170.50 km Czas08:08 Vśrednia20.96 km/h VMAX43.00 km/h Podjazdy260 m
Kalorie 4400 kcal Temp.32.0 °C
Dzień 13. Bułgaria.
Dalej się nie wyspałem. Zapowiada się kolejny upalny dzień. Jeden z Grześków będzie zwiedzał Bukareszt, a reszta jedzie do Bułgarii. Jazda po tym mieście, to jakiś cholerny dramat. Do tego jakiś baran w Golfie 3 prawie zepchnął mojego kompana z drogi. Troszkę dookoła, ale udaje się wyjechać. Główna droga ma pobocze, więc jedzie się przyzwoicie, ale z nudów, to przysypiałem. W Giurgiu kierujemy się na most nad Dunajem. Ruch spory, a most wydaje mnóstwo dźwięków, gdy tylko jakiś samochód przejedzie. Za mostem przejście graniczne i jesteśmy w Bułgarii. Przed nami miasto Ruse, ale dojazd, to jeden wielki remont. Dalej blokowiska z czasów komunistycznych i zajebiste trolejbusy :D Docieramy do jakiegoś deptaka i poczyniamy lans. Na ogródkach ktoś pił piwo, a przyjechał karbonowym rowerem czasowym ze zwykłymi pedałami- widok zaiste dziwny :D Wracamy do Rumunii. Droga dłuży się strasznie, do tego wiatr prosto w twarz. Wszędzie te śmierdzące i rozjechane psy, już mam dość ich i rumuńskich kierowców. Puszcza łatka i muszę zmienić dętkę. Rozmijam się gdzieś z Grześkiem i w sumie nie wiem, kto gdzie jest. Na jednym postoju gadam z polskim kierowcą tira i stwierdził, że jak spotka Grześka, to mu powie, że czekam na niego. Wynikła z tego śmieszna sytuacja, bo Grzesiek wkurzył się na trąbiącego tira i opieprzył kierowcę, a okazało się, że kierowca miał dla niego wiadomość. Dojeżdżam do Bukaresztu i mieszam się w ruchu z idiotami za kierownicą. lecę po 40 km/h po drogach z miliardem pasów w różnych kierunkach. Tym sposobem gubię się i do hostelu docieram mega wkurzony. Prysznic, zakupy, kolacja i krótkie spanie, bo o 4 trzeba wstać na pociąg.
Dystans27.55 km Czas01:54 Vśrednia14.50 km/h VMAX35.00 km/h Podjazdy100 m
Kalorie 1000 kcal Temp.34.0 °C
Dzień 12. Giurgiu i Bukareszt.
Kolejny gorący dzień, a komary jak gryzły, tak gryzą dalej. Wyjeżdżamy dość wcześnie i koło 9 jesteśmy w Giurgiu. Do Bukaresztu mamy koło 70 km główną drogą. Grzesiek wymyśla, żeby bujnąć się do miasta autobusem, bo i sam Bukareszt jest kiepski do jazdy rowerem. Odwiedzamy Kaufland i po godzinie 10 jesteśmy w drodze do stolicy. Obawy co do drogi się nie potwierdziły, bo praktycznie cały czas jest dosyć szerokie pobocze- cóż, zaoszczędziliśmy kilka godzin, które się przydały. Końcowy przystanek znajdował się na środku głównej ulicy. Rozpakowywaliśmy się między jadącymi samochodami, coś niesamowitego. Jedziemy do centrum, koło budynku parlamentu. Po długim błądzeniu po mieście dramatycznym do jazdy rowerem, znajdujemy wreszcie dworzec. Teraz pytanie jak wrócić do kraju? Bilety na pociąg do Lwowa trzeba wykupić dwa dni wcześniej, albo podjechać do granicy z Węgrami, ale tu cena jest nieadekwatna do odległości. Pomaga nam jeden facet i w necie szuka dworców autobusowych- są, ale same krajowe. Po długich namysłach kupujemy bilety na sobotę na godz. 6- pociąg z Bukaresztu do Lwowa, za jedyne 280 lei. Teraz szukamy naszego hostelu Oblik. Trochę to trwało, ale znajdujemy- prosta droga z dworca, niewiele ponad 1 km. Tam wnosimy rowery na piętro i rozkładamy się w pokoju, gdzie mieszkają już trzej Francuzi. Zbawienny prysznic i idziemy na zakupy. Troszkę nadkładamy drogi, ale mamy wszystko co trzeba. Na kolację spaghetti. Mimo, że w łóżeczku, to nie wyspaliśmy się, dodatkowo do szału doprowadziła mnie klimatyzacja skierowana prosto na mnie- kazaliśmy wyłączyć to w cholerę.
Zmieniamy środek lokomocji.
Bukareszt.
Parlament
Różne oblicza Bukaresztu.
Mebelki- pieseł śpi w ...monitorze :D
Zmieniamy środek lokomocji.
Bukareszt.
Parlament
Różne oblicza Bukaresztu.
Mebelki- pieseł śpi w ...monitorze :D
Dystans134.35 km Teren2.00 km Czas07:14 Vśrednia18.57 km/h VMAX40.00 km/h Podjazdy230 m
Kalorie 3200 kcal Temp.34.0 °C
Dzien 11. Bułgaria? Nie dzisiaj.
Odprawiamy codzienny rytuał, czyli zwijanie bazy, mycie i jazda do sklepu. Tam świeże pieczywo i śniadanko z kawką. Od rana przypieka, ale będzie płasko, więc może nas mocno nie sponiewiera. W Turnu Magurele odbijamy w stronę Dunaju i promu do Bułagarii. Tereny mało ciekawe, do tego śmierdząca fabryka jakiejś chemii i tiry. Spóźniamy się o 4 minuty, a następny prom za 3 godziny, chyba sobie jaja robią. Postanawiamy jechać dalej wzdłuż Dunaju do następnej przeprawy, czyli mostu w Giurgiu. Okolica raczej przyjemna, ludzie nastawieni pokojowo. Spotykamy chyba małżeństwo z Francji- jadą obładowani ze Stambułu do Francji. Później mamy okazję podziwiać domowe wypalanie cegieł. W miejscowości Slobozia, tuż przed Giurgiu, robimy zakupy i szukamy miejscówki. Szukamy dość długo, ale udało się i tym razem. Bardzo szybko chowamy się do namiotów, bo plaga komarów nie daje żyć.
Prom uciekł.
Budowanie pieca.
Chyba mają dużo słońca.
Dwa miasta, dwa różne kraje na horyzoncie.
Prom uciekł.
Budowanie pieca.
Chyba mają dużo słońca.
Dwa miasta, dwa różne kraje na horyzoncie.
Dystans120.40 km Teren2.00 km Czas06:11 Vśrednia19.47 km/h VMAX49.00 km/h Podjazdy320 m
Kalorie 3000 kcal Temp.30.0 °C
Dzień 10. Znowu płasko.
Wita nas słoneczny poranek, oraz majestatycznie przelatująca czapla. Pora się zbierać. Cały czas towarzyszy nam dopływ Dunaju, rzeka Olt. Po kilkunastu kilometrach docieramy do potężnego zalewu. Mniej więcej do 50 km mamy jakieś podjazdy, później przewaga płaskiego z tendencją spadkową. Im bardziej na południe jedziemy, tym ludzie są dla nas życzliwsi. W barach, czy sklepach bez problemu ładujemy telefony, nabieramy wody, czy dostajemy oferty matrymonialne :D Dogadujemy się różnie, czasem po hiszpańsku, włosku, ale bardzo często zagadują do nas po niemiecku. Czy my wyglądamy na niemców ? Jedzie się fajnie, ale trzeba gdzieś spać. Skręcamy w polną drogę i znajdujemy miejscówkę, tradycja nakazuje, by była przy kukurydzy. Jako, że nieopodal Olt wpada do Dunaju, to w jakiejś knajpie do późna głośno grają, a później pieseły wyją do księżyca. Czasem ktoś obok przejeżdża, ale raczej się nami nie interesują.
Masa wody.
Cmentarz.
Śpiący troll.
Złomiarze.
W sklepie.
Masa wody.
Cmentarz.
Śpiący troll.
Złomiarze.
W sklepie.
Dystans135.80 km Teren2.00 km Czas06:48 Vśrednia19.97 km/h VMAX53.00 km/h Podjazdy1360 m
Kalorie 3500 kcal Temp.28.0 °C
Dzień 9. Transfagarashan.
Rano wstajemy zmarznięci, przynajmniej niektórzy. Mój śpiwór dał radę i było mi cieplutko. Jedzenia nie mamy, więc jedziemy do sklepu, do którego nie dotarliśmy wczoraj. Trasa, która nas czeka jest po prostu piękna. Nie dość, że w dół, to z wąwozami, tunelami i tamą. Jemy śniadanie, suszymy pranie, ładujemy telefony. Odwiedzamy pocztę, a tam sielska atmosfera- deski na podłodze w lichej chałupce, a obsługa siedzi z klientami przy stolikach :D Robi się płasko i opuszczamy wreszcie drogę 7C. Większa przerwa na żarcie w Ramnicu Valcea i jedziemy dalej, cały czas towarzyszy nam woda. Znowu musimy szukać miejscówki. Nad wodą źle, bo mnóstwo robactwa, w polu mnóstwo komarów. Robimy zakupy w mikroskopijnym sklepiku i wybieramy łąkę z dala od drogi, niestety wieczór psują cholerne komary. Ostatnie 20 km bez gps-a, bo prawdopodobnie się przegrzał- miałem już raz taką akcję. Włączył się przed samym noclegiem dopiero.
Dystans87.80 km Czas05:33 Vśrednia15.82 km/h VMAX65.00 km/h Podjazdy2200 m
Kalorie 4800 kcal Temp.10.0 °C
Dzień 8. Droga 7C, czyli Transfogarska zdobyta.
W nocy się rozpadało i przestało dopiero po 9. Zanim się zebraliśmy, było już po 11. Po nocnych opadach rzeki trochę przybrały, więc i przeprawa łatwa nie była. Czas rozpocząć podjazd, który ma 35 km. Wizyta w napotkanym sklepie i ogień. Początek lajtowy, można cisnąć, pojawia się mżawka, czasem pada, nie jest to idealna pogoda na te wysokości, bo robi się zimno. Grześka dziabnął w nogę jakiś dziki pieseł- chyba musi zaglądnąć do lekarza jak wrócimy. Zakręt za zakrętem i wysokości przybywa. Prędkości powoli spadają, bo początkowe 20, zamienia się w 12 km/h. Przestało padać i wyłazi słoneczko, jest fajnie. U podnóża serpentyn spotykamy Polaków, którzy przyjechali tutaj samochodami. Są w szoku, gdy dowiadują się, że przyjechaliśmy tu o własnych siłach. Serpentyny działają na psychikę, bo wyglądają na strasznie strome. Pora zrzucić na młynek i cisnąć z zawrotną prędkością 7-8 km/h. Kierowcy pozdrawiają, swoim rytmem jedzie się dobrze. Na asfalcie są oznaczenia dystansu do końca podjazdu. 500, 400, 300, 200, 100 m, zakręt i... jeeest, udało się. Na szczycie tłumy ludzi, masa samochodów, straszne zamieszanie. Zimno tam jest okropnie, bo wieje strasznie. Ubieramy się we wszystkie możliwe ciuchy. Odwiedzamy jeziorko i punkt widokowy- 2056 m.n.p.m. Po zjedzeniu kuli z sera i ciasta kukurydzianego nie czuję się najlepiej. Dobrze, że mamy zjazd. Kawałek tunelu i zjazd mega serpentynami. Hamowanie z 65 km/h i ogień do następnej nawrotki, szaleństwo :D Dojeżdżamy do jeziora. Jego linia brzegowa jest strasznie pokręcona, a droga prowadzi dokładnie tak samo. Dzięki temu na niczym spełzły nasze starania, by dotrzeć do najbliższej wioski na zakupy. Brakuje nam 10 km, a zapada już zmrok. Tej nocy będziemy mieć najgorszą miejscówkę wyjazdu. Nad rzeką, blisko drogi, gdzie tubylcy urządzają sobie dzikie imprezy, więc syf niemiłosierny dookoła. Żeby nie było nam za dobrze, to temperatura spada do ok. 8 stopni. Takiej nocy nie chce się pamiętać. Wysokość, to ok. 890m.
Na ostatnim zakręcie.
Tunel na szczycie.
Jeziorko przy punkcie widokowym.
na punkcie widokowym.
Teraz trzeba zjechać :D
Na ostatnim zakręcie.
Tunel na szczycie.
Jeziorko przy punkcie widokowym.
na punkcie widokowym.
Teraz trzeba zjechać :D
Dystans136.70 km Teren15.00 km Czas07:50 Vśrednia17.45 km/h VMAX53.00 km/h Podjazdy1280 m
Kalorie 4000 kcal Temp.25.0 °C
Dzień 7. U Drakuli, Góry Fogarskie.
Jak zwykle zbieramy się koło 9. Początek płaski, ale jak tylko zaczynają się górki, to znika asfalt. Niby nie jest to jakaś podrzędna droga, mimo tego trzeba się tłuc po kamieniach. Przed Dumbraveni wracamy już na asfalt. Teraz główną drogą do Sighisoary. Tam wdrapujemy się na wzgórze, gdzie mieści się zabytkowa starówka, twierdza i kościół ewangelicki, swoją siedzibę miał tutaj Vlad Tepes, zwany też Palownikiem, czy Drakulą. Mamy przy okazji znakomity widok na pozostałą część miasta. Znowu dworzec i Kaufland, czyli tradycyjnie. Jedziemy przez co raz biedniejsze tereny, bo dzieciaki za wszelką cenę chcą nas zatrzymać, czasem jakiś kamień poleci...Przed Agnitą odbijamy na podjazd, jednak na szczycie stwierdzamy, że za dużo drogi nadłożymy i wracamy. Droga głównie pod górę i niestety znowu asfalt się kończy. Jednak przed zjazdem pojawia się znowu i możemy cisnąć. Pierwszy raz mamy widok na Góry Fogaraskie- pojawia się pytanie, co ja tutaj robię? Lekkimi zygzakami docieramy do głównej drogi u podnóża gór. Jedziemy kawałek do sklepu i wjeżdżamy na słynną drogę 7C. Za chwilkę skręcamy i przedzierając się przez 3 niezbyt głębokie rzeczki wbijamy się komuś na ogród i zakładamy kolejny obóz. Kąpiel w lodowatej rzece, to szok. Cały czas mamy widok na pasmo górskie i widząc światła samochodów na szczycie, czuję respekt i jestem taki malutki.
O poranku.
Bez asfaltu, ale za to jak ładnie.
Sighisoara- zabytkowe centrum na wzgórzu.
Wieża zegarowa.
Kościół.
Brama.
Widok z góry.
Fortyfikacje przed Agnitą.
Zapomnieli o asfalcie.
Pierwsze widzenie z górami- chmury troszkę psują zdjęcia.
Jesteśmy na dobrej drodze.
Wielka wanna.
O poranku.
Bez asfaltu, ale za to jak ładnie.
Sighisoara- zabytkowe centrum na wzgórzu.
Wieża zegarowa.
Kościół.
Brama.
Widok z góry.
Fortyfikacje przed Agnitą.
Zapomnieli o asfalcie.
Pierwsze widzenie z górami- chmury troszkę psują zdjęcia.
Jesteśmy na dobrej drodze.
Wielka wanna.
Dystans131.03 km Teren1.00 km Czas06:41 Vśrednia19.61 km/h VMAX57.00 km/h Podjazdy910 m
Kalorie 3800 kcal Temp.24.0 °C
Dzień 6. Krajobraz po burzy.
W nocy burze zaatakowały z dwóch stron. Wiało tak mocno, że musieliśmy się ewakuować ze skarpy, bliżej kukurydzy. Usnąłem po 2. Wstałem w strasznym stanie, ale jechać trzeba. Droga dojazdowa, to jakaś katastrofa. Miała może 200 m, ale już po kilku koła się nie kręciły. Później doszły małe kamyczki i nie dało się jechać. Ogarnianie patykami i jakoś jedziemy. Jest trochę mgliście, ale jakoś dusznawo. Po 10 km zatrzymujemy się pod barem. Kusi nas wąż z wodą tuż obok :D Kupujemy po browarze, ładujemy telefony i myjemy rowery. Po ponad godzinie jedziemy dalej. Czeka nas sporo podjazdów serpentynami, dobrze, że nie jest tak gorąco jak wczoraj.
W Sarmasu robimy dłuższy postój w parku- jak zwykle, jesteśmy atrakcją dnia. Serpentyny w Ludus nie były szczęśliwe dla mnie. Przeciera się dętka, bo jakoś się dziwnie zawinęła. Przed Tarnaveni czeka nas ostry podjazd, ale zjazd serpentynami, to coś pięknego. Mijamy miejscowość Bahnea i zaczynamy szukać miejscówki na nocleg. To za blisko drogi, to nie ma dojazdu, to straszne chaszcze. Znowu znajdujemy łąkę przy kukurydzy. Troszkę nas widać z drogi, ale kto by na nas patrzył, jak dziury trzeba omijać.
Nie pojedzie.
Postój w parku.
Koniowi trzeba pomóc.
Jezioro Zau.
Pole namiotowe.
W Sarmasu robimy dłuższy postój w parku- jak zwykle, jesteśmy atrakcją dnia. Serpentyny w Ludus nie były szczęśliwe dla mnie. Przeciera się dętka, bo jakoś się dziwnie zawinęła. Przed Tarnaveni czeka nas ostry podjazd, ale zjazd serpentynami, to coś pięknego. Mijamy miejscowość Bahnea i zaczynamy szukać miejscówki na nocleg. To za blisko drogi, to nie ma dojazdu, to straszne chaszcze. Znowu znajdujemy łąkę przy kukurydzy. Troszkę nas widać z drogi, ale kto by na nas patrzył, jak dziury trzeba omijać.
Nie pojedzie.
Postój w parku.
Koniowi trzeba pomóc.
Jezioro Zau.
Pole namiotowe.
Dystans87.20 km Teren2.00 km Czas05:01 Vśrednia17.38 km/h VMAX56.00 km/h Podjazdy620 m
Kalorie 2600 kcal Temp.36.0 °C
Dzień 5. Wielkie lenistwo.
Znowu zapowiada się gorący dzień. Z rana walczę z nieszczęsną sprężynką i udaje się wszystko ogarnąć. Arek i Przemek decydują się jechać dalej sami. My mamy ostry zjazd z serpentynami, później jeszcze kilka sporych podjazdów i płaskość totalna. Takiego upału jeszcze nie mieliśmy. W Cluj Napoca robimy zakupy w Auchan i jedziemy do centrum. Jak to w dużym mieście, jedzie się beznadziejnie. Rozkładamy się przy fontannie w okolicy teatru narodowego. Na ławkach suszymy pranie, a my wylegiwujemy się na trawniku. Wygląda, to co najmniej dziwnie. Pewnie ze 3 godziny minęło i się zbieramy, chyba nie muszę pisać jak nam to szło. Odwiedzamy jeszcze dworzec, pluskamy się w chodnikowej fontannie i jedziemy dalej. W miejscowości Valeni skręcmy w drogę między domami, w poszukiwaniu noclegu. Widzą nas gospodarze i na migi dogadujemy się, że możemy rozbić się na łące. Wieczorem pojawia się jeden z gospodarzy i przynosi nam czyściutką wodę :) Ciemne chmury nad górami nie wróżą nic dobrego.
Zielony serwisant.
Cluj Napca
Tymczasem w samym centrum miasta.
Wyjazd z miasta.
Zielony serwisant.
Cluj Napca
Tymczasem w samym centrum miasta.
Wyjazd z miasta.